
Gdy spoglądam na swój rozwój pisarski, przypomina mi on wizyty w dziekanacie w trakcie starań o grant.
Albo inny benefit. To właśnie wtedy okazuje się, że wszystko robisz źle i pomijasz istotne szczegóły.
Nie masz uprawnień i poświadczeń. Stajesz się bumerangiem w rękach „Pani, która przyjmuje wnioski”.
Zawsze pod prąd. Dokładnie tak.
Gdy na nowo odkryłam w sobie pasję pisarską, rzuciłam się w wir kursów.
Zaufałam swojemu talentowi i aplikowałam. Na jeden, potem drugi.
Nie wiedząc o tym, zaczęłam iść ścieżką rozwoju.
Tyle tylko, że pod prąd.
Oto jak to widzę:
W kolejkach wszechświata zauważyłam jedną z tabliczką „Pisarze”. Stanęłam koło niej, przestępując z nogi na nogę.
Patrzyłam na ludzi ustawionych w rzędzie bez końca i nie wiedziałam nawet jak wygląda rekrutacja.
Stwierdziłam, że najlepiej poznać innych pisarzy i wypytać.
Pierwszym kursem jaki mi się nawinął był Kurs Kreatywnego Pisania Miasta Literatury UNESCO. To było moje pierwsze wejście w krąg osób zainteresowanych pisaniem. Nieśmiałe spotkanie z prawdziwymi pisarzami. Na kursie dużo czasu poświecono pracy z wydawcami i redaktorami, rąbka tajemnicy o fachu uchylali sławni pisarze. Dostałam mapę pisarskiego świata i certyfikat.
Podejście pierwsze.
Jednym susem przeskoczyłam tabliczkę dla poetów i ustawiłam się grzecznie w kolejce dla pisarzy.
Odstałam swoje i trafiłam przed oblicze Tej, która Wie. Dumnie machnęłam jej przed nosem dyplomem i podaniem.
Spojrzała na mnie znad okularów.
– A pisać w ogóle potrafi?
– Oczywiście, że tak. – nauczona doświadczeniami ze studiów wiedziałam, że zawsze należy odpowiadać twierdząco.
– Dokumentację proszę. – Ta przewiercała mi duszę na wylot.
– Zapomniałam z domu! – „Gapa” to jedna ze skutecznych technik odwrotu – Już biegnę i doniosę!
– Ja myślę!
W trakcie kursu trafiłam na ogłoszenie dotyczące naboru do Szkoły Pisania Powieści. Miało być warsztatowo.
I był dyplom. Błagałam o przyjęcie, nawet chciałam z góry płacić. Szczęście mi sprzyjało i stałam się jedną z dziesięciu młodych pisarek. W trakcie półrocznej pracy z opiekunką obudziłam swój pisarski głos i pewność, że należy mi się miano pisarki. Ulepiłam historię, którą chcę opowiedzieć światu.
Zaprzyjaźniłam się z bohaterka, a ona przyprowadziła koleżanki. Twórczość mi zaufała.
Przeszłam nawet chrzest autorski, czytając fragment powieści ludziom. Prawdziwym.
Podejście drugie.
Tym razem miałam pewność, że stoję w dobrej kolejce. Dumnym krokiem przemierzyłam schody i stanęłam z nowym dokumentem przed Tą, która Akceptuje. Zacisnęła na nim kościstą rękę i podniosła kartkę pod światło.
Obróciła raz w prawo raz w lewo. Powąchała.
– Prawdziwy! – skinęła z uznaniem.
Moje serce podskoczyło i …
– Ale pieczątki brakuje.
Opadło na dno. Spuściłam głowę i westchnęłam.
– Ale przecież…
– Bez pieczątki o przejściu przez kryzys twórczy się nie da. Nie przejdzie.
Odsunęła od siebie teczkę z naklejką „Pisarz aplikujący” i machnęła ręką w kierunku drzwi.
Zaczaiłam się. Jak przywołać kryzys nie za duży ani nie za mały?
Taki co nie budzi wątpliwości z definicji, ale nie zabije?
Kreatywność popchnęła mnie na Wyjazd Pisarski. Nie powiedziała, że do torby pakuje mi też paskudne przeziębienie. Zadziałało. Drugiego dnia zwątpiłam w twórczość, pisanie i sens życia.
Z kolan dźwignęły mnie moje bohaterki. Strasząc, grożąc i głaszcząc po plecach doprowadziły do pionu.
I wręczyły wymięty dyplom pisarski. Z oddartym rogiem.
„Oto twoja pieczątka” – szepnęły – „Żyjesz”.
„Żyjemy” – przytuliłam je wzrokiem i myślą.
Podejście trzecie.
Teraz znowu stoję w kolejce. Ręce zaciskam na teczce.
Słyszałam, że potrzebna jest jeszcze notatka „przynajmniej raz odrzucony” z wydawnictwa.
Ale może się uda?